Alleluja!
„Witajcie. Jesteśmy Jowita i Michał. Przyjechaliśmy z Wrześni razem z naszym rocznym synkiem Tadziem.” – tak przedstawiliśmy się na początku tegorocznych rekolekcji ewangelizacyjnych w Swarzewie. Tak, jak przy każdej prezentacji naszej rodziny, w głębi naszych serc wybrzmiało Mamy też córeczkę Celinkę, która czeka na nas w Niebie. Nie wiedzieliśmy jednak, że przyjechało z nami też kolejne dzieciątko. Ale po kolei…
Celinkę straciliśmy w 6 tygodniu ciąży w 2019 roku. Ta strata była dla nas ogromną próbą, zarówno indywidualną, jak i małżeńską. Było trudno, bardzo trudno. Potrzebowaliśmy dokładnie roku, aby móc dzielić się naszymi przeżyciami z innymi na głos. Aby zrozumieć, że w zasadzie to nie była strata, a wielka łaska. Dzięki Celince nasza więź małżeńska znacznie się wzmocniła, ufność i wierność Bogu również. A gdy po 1,5 roku na świecie pojawił się nasz upragniony i wymodlony synek, było już w ogóle rewelacyjnie.
Na rekolekcje pojechaliśmy pełni wdzięczności za miniony rok, w którym na świecie pojawił się Tadek. Naszym oczekiwaniem było spędzenie dobrego, wartościowego czasu, który będzie w pełni dla nas – dla naszej rodziny, dla naszego małżeństwa, dla naszej relacji z Bogiem Ojcem.
Już w drugim dniu rekolekcji, dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się kolejnego dziecka. Ogromna radość, niedowierzanie, szok. Mamy w sobie pragnienie stworzenia dużej rodziny i już dawno zdecydowaliśmy, że każde życie przywitamy z wielką radością i otwartością. Byliśmy naprawdę szczęśliwi, choć nie chcieliśmy, by snucie planów związanych z kolejnym członkiem rodziny, zaburzyło to nasze postanowienie – skupienie na tym, co jest tu i teraz. W obecnej sytuacji nie było to łatwe, ale absorbujący plan dnia i mnogość wydarzeń pozwalała nam schodzić z obłoków do przeżywania tego, co działo się na bieżąco.
Sytuacji tej nie ułatwił również fakt, że już dwa dni później zaczęło się krwawienie. Dokładnie takie samo, które towarzyszyło naszej pierwszej ciąży z Celinką. Pamiętaliśmy dokładnie stres, łzy, leżenie, natłok myśli i rozmów, strach, który towarzyszył nam wtedy. Pamiętaliśmy też cały czas o naszym postanowieniu względem rekolekcji – tu i teraz, tylko nasze małżeństwo, rodzina, Pan Bóg. Nic więcej. Byliśmy pewni, że gdybyśmy w tej chwili i w tej sytuacji byli w domu, już zostałby wykonany telefon do lekarza, już byłoby bardzo dużo stresu, strachu i bałaganu w głowie. A przecież przyjechaliśmy tu po czas dla nas, czas dla Boga. Inne sprawy miały zejść na dalszy plan, zostać w domu.
Tego samego dnia, ale kilka godzin wcześniej ktoś wspomniał gdzieś na korytarzu, że podczas rekolekcji będziemy powierzać nasze życie Panu Jezusowi. Znowu? Ile razy można powierzać to samo życie? Przecież jeśli zrobiliśmy to raz, to już zostało ono powierzone. A to już będzie może z 10, a może z 15 raz. Ale ok, przyjmujemy wszystko z pokorą. Po to tu przecież przyjechaliśmy, aby chłonąć te rekolekcje.
W chwili, kiedy pojawiły się pierwsze objawy, że z tą ciążą coś dzieje się nie tak, wróciliśmy do tej sytuacji z korytarza. To przecież nie może być przypadek, że akurat te słowa usłyszeliśmy w takim czasie. Wspólnie postanowiliśmy więc, że tę ciążę oddajemy w pełni Jezusowi. Wszystko to, co On zdecyduje względem naszego malusieńkiego dzieciątka, zdecydowaliśmy się przyjąć z wdzięcznością, pokorą i totalną akceptacją. Byliśmy na rekolekcjach, daleko od domu. Od domu, w którym teraz z pewnością leżałabym na kanapie, aby jak najmniej się ruszać dla dobra dziecka. Byliśmy daleko od naszego zaufanego lekarza, który już z pewnością byłby powiadomiony, a my oczekiwalibyśmy na wizytę. Przyjechaliśmy, aby skupić się na naszej rodzinie, małżeństwie i Bogu, bez rozpraszaczy w formie pracy, codziennych obowiązków i stresu czy strachu. Postanowiliśmy więc podążać za tym i powtarzaliśmy sobie jak mantrę – Boże, Ty się tym zajmij. Bóg ma dla nas przecież plan. Plan, który jest większy od bezpiecznego leżenia, aby podtrzymać ciążę. Bóg jest większy od kompetentnego lekarza, na wizytę u którego odliczalibyśmy godziny i minuty. Jest większy od leków, które moglibyśmy teraz zakupić. Niech więc nas Bóg prowadzi, niech zrobi z tą ciążą co zechce, a my się Mu w pełni oddajemy, powierzamy Mu nasze malusieńkie dzieciątko i w tym czasie skupiamy się w pełni na rekolekcjach.
Naprawdę trudno jest opisać czy opowiedzieć, jak wielki spokój towarzyszył nam przez kolejne godziny i dni. Tak, w momencie kiedy głowa wie, że najprawdopodobniej właśnie tracimy nasze dziecko, każda godzina i każda minuta rozdzierają serce. Doskonale pamiętamy ten ból. A tym razem było zupełnie inaczej. Było spokojnie, było normalnie. Naprawdę. Tak po prostu braliśmy dalej udział w kolejnych punktach, zajmowaliśmy się synkiem i sobą wzajemnie jak dotychczas, spacerowaliśmy, korzystaliśmy z radością z czasu wolnego. Nie było strachu, nie było bólu, nie było pytań i pretensji do Boga. Nie było łez cierpienia. Nie było też smutku, tak głębokiego smutku i żalu, który przy pierwszej stracie nie pozwalał na modlitwę, nie pozwalał na uśmiech, nie pozwalał też na kontakt z drugim człowiekiem. Nie było tego wszystkiego, co znaliśmy z czasu, gdy traciliśmy nasze pierwsze dziecko. Co więcej, tym razem nie było też poczucia „straty”. Był za to zdumiewający spokój i ogromna wdzięczność za to, że cokolwiek się nie wydarzy, właśnie otrzymaliśmy od Boga kolejnego członka naszej rodziny. Bez względu na to czy spotkamy go za 9 miesięcy czy dopiero po śmierci, jest to nasze kolejne dziecko, które przyjmujemy z wielką radością i jeszcze większą wdzięcznością. Nasza rodzina właśnie podczas tych rekolekcji powiększyła się bez względu na wszystko. Kiedy podzieliliśmy się tym w kręgu, popłynęły łzy, ale nie ze smutku po stracie, ale z wdzięczności i radości za dar kolejnego dziecka, ale także za łaskę. Za to, że tę z pozoru trudną sytuację przyszło nam przeżywać właśnie tu, podczas rekolekcji, w duchu całkowitego zawierzenia się Panu Jezusowi. To jest nie do opisania jak wielką radość, wdzięczność i łaskę czuliśmy, jak bardzo wyjątkowy był to dla nas czas, jak bardzo poczuliśmy się w tym doświadczeniu ukochani przez Boga i utuleni w Jego ogromnej Miłości.
W dzień, w którym miała być wieczorna modlitwa wstawiennicza, dla nas w zasadzie było już pewne, że nasze trzecie dziecko dołączyło do grona malutkich Aniołków. Choć nie mieliśmy żadnego potwierdzenia lekarskiego, a niedawne świadectwo Julii pokazywało, że wszystko może się jeszcze wydarzyć, tak po prostu czuliśmy w naszych sercach. Nasze serca były jednak równocześnie pełne spokoju. Nie było w nich bólu, nie było w głowach stresu. Było dobrze, po prostu dobrze. Dokładnie tak, jak oczekiwaliśmy, że będzie. Tego dnia w czasie dla rodziny wybraliśmy się na plażę, a w drodze powrotnej rozmawialiśmy o modlitwie wstawienniczej. Wiedzieliśmy, że jest ona wyjątkowa, ma wielką moc. Chcieliśmy więc się do niej przygotować. Rozmawialiśmy, o co chcielibyśmy prosić czy omodlić, aby tak po ludzku, dobrze wykorzystać tę okazję. A że na co dzień jesteśmy naprawdę szczęśliwi i spełnieni, nie przychodziło nam nic do głowy. Tę ciążę naprawdę w pełni oddaliśmy Bogu, nie chcieliśmy wołać o jej ratowanie, bo wiedzieliśmy, że już jest ona zaopiekowana najlepiej jak tylko może. Jedyne czego nam w tym momencie brakowało to pewności, co z nią się teraz dzieje. Takiej wypowiedzianej na głos. I choć brzmiało to absurdalnie, postanowiliśmy prosić wstawienników o modlitwę nad nami z prośbą, abyśmy mogli spotkać / poznać nasze nienarodzone dzieci. Abyśmy mogli dowiedzieć się ile ich jest.
Doskonale pamiętamy zaskoczenie wstawienników – Ale jak to poznać? Czego oczekujecie? Gdzie spotkać? Jak?. Dla nas to też brzmiało dziwnie, ale nasze serca wołały o to. A przecież Bóg jest WIELKI, On będzie wiedział najlepiej czego potrzebujemy i jak nam to dać.
Modlitwa nad nami rozpoczęła się. Po modlitwie, Marta (jeden ze wstawienników) powiedziała, że zobaczyła obraz Maryi. Razem z Nią było więcej niż jedno dziecko. I Ona, Matka, trzymała na rękach dzieciątko i ono był takie bardzo malutkie…
Dla nas to była odpowiedź na nasze pytanie i wołanie: Boże oddajemy Ci tę ciążę. Zrób co chcesz, my wszystko od Ciebie przyjmujemy, tylko powiedz nam, co dzieje się z nią teraz. Gdzie teraz jest nasze dziecko.
Choć Marta dodała, że nie ma daru widzenia takich obrazów i nie jest pewna czy tym dzieciątkiem było nasze maleństwo, czy może mały Pan Jezus, dla nas to był tak ogromny znak.
Modlitwa trwała, ja (Jowita) w sercu mówiłam tylko Przyjdź Panie Jezu, przyjdź Panie Jezu. Nie wiem dlaczego nie powiedziałam wcześniej na głos tego, co w trakcie tego dnia krążyło w mojej głowie – ogromnie pragnęłam poznać imię naszego trzeciego dziecka. Nie zdążyliśmy się z nim oswoić, pożegnać, nadać mu imienia. To wszystko wydarzyło się z dnia na dzień, bardzo szybko i nieoczekiwanie. A ja tak bardzo tego potrzebowałam. Przyjdź Panie Jezu, przyjdź Panie Jezu – tylko to brzmiało w mojej głowie i sercu, choć łzy płynęły, po usłyszanych słowach od Marty. I nagle gdzieś wewnątrz mnie, zupełnie nie wiem gdzie, wybrzmiało bardzo głośne i wyraźne RAFAŁEK. Imię, o którym sama nigdy bym nie pomyślała. Nigdy z Mężem nie braliśmy go pod uwagę. Ono nawet nam się (tak czysto po ludzku) nie podobało. Skąd więc to imię? Sprawdziliśmy później po modlitwie jego znaczenie. Rafał z hebrajskiego oznacza Bóg uzdrowi/ uleczy. Ta ciąża, ten czas i miejsce, w którym dowiedzieliśmy się o niej i ten jednoczesny spokój, który towarzyszył nam po zawierzeniu jej Jezusowi. To było nasze uzdrowienie. Uleczenie naszych serc, naszych ran. Krzyczące wewnątrz mnie pragnienie, niewypowiedziane na głos, otrzymało odpowiedź – Rafałek, nasze trzecie dziecko.
Na koniec modlitwy dostaliśmy jeszcze Słowo. Słowo tak bardzo skierowane do nas, do tej sytuacji, do naszego życia. Wyjaśniające wszystko.
„On to wbrew nadziei uwierzył nadziei, że stanie się ojcem wielu narodów, zgodnie z tym, co było powiedziane: Takie będzie twoje potomstwo. I nie zachwiał się w wierze, choć stwierdził, że ciało jego jest już obumarłe – miał już prawie sto lat – i że obumarłe jest łono Sary. I nie okazał wahania ani niedowierzania co do obietnicy Bożej, ale umocnił się w wierze. Oddał przez to chwałę Bogu.” (Rz 4, 18-20)
Do tej pory nie przychodziło nam do głowy, aby bieżące sprawy zawierzać Jezusowi. Wszystko braliśmy na swoje barki. Wiedzieliśmy, że razem, ciężką pracą możemy pokonać i osiągnąć wiele. Teraz każdą trudność, ale też radość oddajemy z ufnością Bogu, bo wiemy, że On nie tylko zaopiekuje się nami najlepiej, ale wleje w nasze serca spokój i równowagę, której my sami nie osiągnęlibyśmy nawet przy wsparciu najmądrzejszych specjalistów.
Z tej strony Jowita i Michał. Jesteśmy z Wrześni, a na rekolekcje w Swarzewie przyjechaliśmy z trójką naszych wyjątkowych dzieci: Celinką, która jako pierwsza nauczyła nas ufać Bogu i od 3 lat czeka na nas, zaopiekowana przez Maryję Matkę; Tadziem, który swoją otwartością i uśmiechem obdarzającym każdego napotkanego człowieka, uczy nas prawdziwej miłości do bliźniego oraz Rafałkiem, który nauczył nas zawierzać Bogu swoje trudności i radości, oddając Mu to, co do tej pory zawsze pokonywaliśmy wspólnymi, ale wyłącznie własnymi siłami.
CHWAŁA PANU!